PAMIĘTNIKI Z WAKACJI – ZANZIBAR
Miasto Zanzibar, stolica wyspy
Wbrew oczekiwaniom, pierwszym, co poczułam na Zanzibarze, były duchota, parność i unoszący się w powietrzu zapach benzyny. Nastawiałam się raczej na goździki, cynamon i wanilię, wyobrażałam sobie, że mieszanka tych aromatów odurzy mnie, gdy tylko wysiądę z samolotu.
Na lotnisku wypożyczamy auto. Po zatankowaniu rozklekotanej, bordowej suzuki, wjeżdżamy prosto w ruch lewostronny, uważając na biegające po ulicach kury i kozy. Poboczem kroczą kobiety w kolorowych strojach, nie mają na sobie czarnych nikabów (muzułmańska chusta, które odsłania jedynie oczy). Wygląda na to, że w takim upale muzułmanki mogą sobie pozwolić na większe ustępstwa związane z ubiorem; z każdej strony mijają nas niebieskie, różowe, żółte, zielone i pomarańczowe hidżaby. Kobiety często noszą na głowach wielkie kosze wypchane owocami lub siatkami. Nierzadko też w jednej ręce trzymają kosz, a w drugiej bobasa. Starsze dzieci ganiają wzdłuż ulic, zazwyczaj ubrane w granatowo-białe mundurki szkolne. Mężczyźni, przeważnie ubrani na jasno, siedzą przy drogach gdzieś w cieniu lub prowadzą mijane przez nas auta, skutery i rowery.
Po kilkudziesięciu kilometrach walki ze zwierzętami, rowerzystami, skuterami i tutejszymi busikami, które przewożą nieograniczoną liczbę pasażerów i ma się wrażenie, że podróżni zaczną z nich wypadać, docieramy wreszcie do celu – małej wioski Matemwe, a w niej do naszej rajskiej willi nad oceanem.
Jemy pierwsze owocowe śniadanie na tarasie z widokiem na ocean, od którego dzieli nas zaledwie kilka kroków. Oprócz zielonych i czerwonych bananów, małych, zielonych pomarańczy, mandarynek, papai i arbuzów mamy tutejsze jajka sadzone na polskim salami i kanapki. Zabraliśmy ze sobą zapasy, bo znajomi Polacy rezydujący na Zanzibarze uczulili nas na to, że na wyspie niezwykle trudno jest kupić pieczywo, szynkę, makaron. Jeśli już znajdzie się takie rarytasy, to są one bardzo drogie, bo zdecydowana większość produktów jest importowana. Ponadto, ze względu na islam, ciężko dostać na wyspie alkohol mocniejszy niż piwo. Pojedyncze sklepy monopolowe znajdują się tylko w największych miastach, m.in. w stolicy.
Okazuje się, że to jeden z czterech Masajów, którzy pilnują naszej willi. Mieszkają w małej, białej stróżówce przy bramie wjazdowej. „Uważaj na plaży, raczej nie spaceruj tu sama, bo od razu zaczepiają” – słyszałam parę razy radę polskiego znajomego mieszkającego na Zanzi. Na szczęście nie jestem starą, grubą, bogatą Niemką z cellulitem, więc chyba nic mi nie grozi – rozmyślam, przypominając sobie ujęcia z filmu „Raj: miłość”, prezentującego uroki seksturystyki w Kenii.
Kiwengwa, Zanzibar
Tylko jednego dnia w trakcie dwutygodniowego urlopu udało mi się wyjść z latawcem na wodę. Wiało za mocno, byłam przeżaglowana. Pożyczyłam latawiec w polskiej szkółce kitesurfingu Kitepoint w Kiwengwa (moja dziesiątka Cabrinha Switchblade byłaby na te warunki zdecydowanie zbyt duża). Zarówno plaża jak i woda były tego popołudnia wyludnione. Byłam jedynym kitesurferem na wodzie, upajałam się tym, że moje ruchy mogą być nikim i niczym nieograniczone. Mijałam na wodzie jedynie małe, drewniane łódeczki. Musiałam także uważać na pływające tuż pod taflą oceanu żółwie, które tylko z pozoru są niegroźne. Zderzenie z jednym takim osobnikiem przy dużej prędkości mogłoby zakończyć się bolesną wywrotką.
Po kilku dniach wiem już, że Zanzibar to raczej miejsce dla osób, które chcą wypocząć aktywnie i sportowo, a także dla tych, którzy lubią zwiedzać inaczej – bez planu, bez mapy, po prostu zagłębiać się w lokalny koloryt. Takimi turystami byliśmy my, choć zaplanowaliśmy sobie także dwa, trzy dni na „klasyczną” turystykę. Wiedzieliśmy, że już pewnie nigdy tu nie wrócimy, więc warto było poprzechadzać się wąskimi uliczkami Stone Town, czyli „kamiennego miasta”, zabytkowej części stolicy wyspy, wpisanej na światową listę dziedzictwa UNESCO (jako najstarsze stare miasto w Afryce). Krążyliśmy między straganikami, kantorami, sklepikami z biżuterią i pamiątkami. Zahaczyliśmy o budynek, w którym urodził się Freddie Mercury. To w Stone Town trafiliśmy na największy na wyspie targ z przyprawami. Zewsząd docierały znane i mniej znane zapachy. W powietrzu unosiła się mieszanka imbiru, kardamonu, kurkumy, curry, ale dało się też z niej wyłuskać bardziej słodki aromat wanilii, nutę cynamonu i goździków. Przed wylotem czytałam dużo o Zanzibarze jako wyspie słynącej z przypraw i odurzających aromatów, ale nie spodziewałam się aż tak intensywnych doznań. Szybko wpadliśmy w szał zakupów i targowania, więc z naszego wiklinowego kosza niebawem zaczęły wysypywać się torby przypraw.
Matemwe, Zanzibar
W trakcie pobytu codziennie chodzimy na spacery na targ, gdzie kłócimy się z lokalnymi handlarzami i rybakami o grosze (w przeliczeniu na złotówki DOSŁOWNIE o grosze). Po pewnym czasie mamy już swojego ulubionego, zaprzyjaźnionego, miejscowego rybaka, który przychodzi codziennie o świcie pod nasz domek na plaży i pokazuje, co udało mu się złowić. Przedostatniego dnia wyjazdu stwierdziliśmy, że musimy zaszaleć i kupić więcej – jakąś wielką rybę i kilka ośmiornic. Chcieliśmy najeść się na zapas.
Gdy dobijaliśmy targu z naszym rafiki (swahili: przyjaciel), nagle przypomniałam sobie, że mam jeszcze jeden punkt do odhaczenia na tym wyjeździe. Przed wylotem obiecałam sobie, że przejadę się na białym rumaku z Masajem. Miałam przed oczami ujęcia niczym z filmu reklamującego afrykańskie kurorty turystyczne: lekka bryza, morska piana, plaża o zachodzie słońca.
– Rafiki, I want to ride a white horse on the beach – przemówiłam do naszego kumpla, a z jego wyrazu twarzy wywnioskowałam, że nie ma zielonego pojęcia, o czym do niego mówię. Po chwili zastanowienia odpowiedział jednak:
– Yes, on the beach – odwrócił się i zaczął pokazywać dłonią piasek i ocean.
– Can you organize it for me, my friend? – dopytałam pełna nadziei.
– Yes, on the beach. White. On the beach – odwrócił się raz jeszcze i pokazał palcem białą, rybacką łódkę.
Chyba myślał, że chciałam się przepłynąć łódką…
Jeszcze raz spojrzałam na rybaka, przeanalizowałam jego gesty i doszłam do wniosku, że rzeczywiście mówił o rejsie łódką. Bo przecież taką wycieczkę mógł mi zorganizować od ręki. Za kilka dolarów, oczywiście. Zmieniłam więc strategię komunikacyjną. Zaczęłam podskakiwać i udawać konia, wydawać z siebie odgłosy typu „iha-ha”, „prr” i „patataj”.
– White horse, rafiki, white horse. Do you understand? – spróbowałam ponownie.
– Yeeeees, I understand. White horse. On the beach. Wait and I come back with white horse. Twenty minutes.
– OK, how much my friend?
– Sirty dollars.
– It’s too much rafiki, too much. I’m leaving tomorrow. I’ve only got five dollars.
– Five dollars? Not possible. White horse expensive. Beautiful white horse. Fifteen dollars.
– Rafiki, I give you six dollars and you give me white horse.
– OK, six dollars. Twenty minutes.
Lokalny biznesmen oddalił się, zapewne szukać w całej wiosce kogokolwiek, kto ma białego konia. Ja wyszłam przed willę, przystanęłam na ganku i czekałam, gotowa do akcji, ale mój rafiki się spóźniał. Byłam już bardzo zniecierpliwiona, bałam się nawet, że mnie oszukał, ale powinien wrócić, bo przecież jeszcze mu nie zapłaciłam. Pojawił się dopiero po godzinie. Podbiegł zdyszany:
– White horse here, white horse here!
W oddali pojawiła się postać przyszłego jeźdźca. Zbliżał się do nas powoli, dostojnie. Nie jechał na zwierzęciu, ale prowadził je obok siebie.
– Szykujcie aparat! – krzyknęłam podekscytowana do moich towarzyszy podróży.
Po chwili osobnik był już na tyle blisko, że ujrzeliśmy jego prawdziwe oblicze. Zobaczyliśmy także zwierzę, które przyprowadził. Pod naszym gankiem stanął stary, wychudzony, słaniający się osiołek, trzymany na sznurku przez kilkuletniego chłopca w słomianym kapeluszu, wytartej bluzce i dziurawych szortach.
– Six dollars – usłyszałam naszego biznesmena.
– It’s not a horse, it’s a donkey! I’ll give you four dollars or nothing – jak zwykle zachowałam polską, zimną krew przy targowaniu.
– OK, OK, four dollars.
Chłopiec uśmiechnął się do mnie zachęcająco. Zeszłam z ganku i zbliżyłam się do mojego rumaka. Nie wiedziałam, czy na niego wsiadać. Było mi go tak szkoda, osiołek ledwo stał na nogach, cały się trząsł.
I właśnie wtedy mnie olśniło. Musiałam odwiedzić wyspę oddaloną od mojego domu o dwanaście tysięcy kilometrów, by dokonać tego odkrycia. Lecąc na Zanzibar byłam w pewnym punkcie zwrotnym w moim życiu. Często tak bywa – wyjeżdżamy, by uciec od problemu lub znaleźć jego rozwiązanie. Moje rozwiązanie stało przede mną, zmaterializowane w postaci tego wychudzonego osiołka. Było bardzo proste i brzmiało tak: mój wymarzony, wyśniony, biały ogier okazał się być zwykłym, szarym osłem.
Ewa 02/03/2016 (21:55)
Świetnie napisane,
i ta puenta 🙂
Marta 26/03/2016 (11:28)
ojej, nie wiedziałam, że rafiki to przyjaciel, to przecież z „Króla Lwa” 🙂
TakiSeOn 27/03/2016 (17:07)
tekst fajny ale autorka, będac kobietą nie mogła sobie darować dowalenia przeciwnej płci w postaci zdania puentującego.
Cóż, można by powiedzieć parafrazując przysłwie, taki rumak, jaki jeździec. Są kobiety które zasługują na białe rumaki oraz takie, których kwalifikacje wystarczają tylko na „zwykłego szarego osła”.
Kasia 08/08/2016 (12:52)
tak szkoda bylo osiolka, ale jednak fota na osiolku jest… 🙁
Anonim 06/06/2017 (16:36)
Super opis Zanzibaru !wiele ciekawych informacji.
Anonim 19/02/2018 (08:51)
patrząc na tego osiołka, to chyba jednak to zdjęcie mozna było sobie darować
Elżbieta 15/08/2020 (13:54)
Chciałabym kupić 3 chusty na plaże z Zanzibaru. Jest taka możliwość.
Obieżysmak 07/09/2020 (10:30)
Raczej nie powinno być z tym problemu, zarówno w miastach jak i na plaży jest mnóstwo lokalnych sprzedawców, powinni mieć i chusty 🙂
D 11/01/2021 (22:50)
Nie wybacze Ci tego osiolka!!!!! :((((